Uderzająca jest gra dualizmem barw. Czerń i biel odmieniane są przez wszystkie przypadki, a mroczne, ,,sfabrykowane" przez producentów pejzaże górskie czy cmentarzysko wypełniają po brzegi diabelne naczynie z plakietką ,,KLIMAT". Co do głównych bohaterów: Karloff, jak w większości filmów w których brał udział, epatuje ,,potwornością" na prawo i lewo. Colin Clive, oczywiście, genialny w swej ekspresji (wspominanie ,,It's alive" trąci banałem). Chwytając ,,kij" od drugiej strony: momentów komicznych znaleźć tu można bez liku. Tylko co z tego? Nieracjonalne (czasem) zachowania bohaterów, które w innych filmach doprowadzałyby mnie do szału, tu w zasadzie są nieszkodliwe. Na swój sposób wzmagały wręcz poczucie pozytywnie-surrealistycznego odrealnienia. Summa sumarum, odświeżenie sobie ,,Frankensteina" po kilku latach było świetnym pomysłem.
A Mary Shelley ma pecha. Nie dożyła najbardziej kultowej ekranizacji swego literackiego opus magnum. Spóźniła się o 80 lat. Gdyby jednak ,,odchodząc" znała Colina Clive'a, to ten pewnie załatwiłby jej seans. Darmowy. W łańcuchach.